Z cyklu, ty to sobie kawał świata zwiedzisz, czyli rzecz o kynoturystyce – Moletai (Litwa).

Jedna drobna uwaga na wstępie. Tereny, które opisuję poniżej leżały kiedyś częściowo w granicach II RP. Po dziś dzień, zamieszkuje je mniejszość polska. Nic więc dziwnego, że miejscowości mają swoje polskie nazwy, których jednak na próżno szukać obecnie na np. mapach, czy drogowskazach. Pozwalam sobie zatem w nawiasie podawać polskie nazewnictwo poszczególnych miejscowości.

WYSTAWA


Na Litwie byliśmy już kilkukrotnie, ale w maju tego roku, postanowiliśmy po raz pierwszy pojechać na 3-dniową wystawę do Moletai (Malaty). Od naszych litewskich znajomych dowiedzieliśmy się, że wystawa odbywa się na terenie lotniska pod Moletai, a samo miasteczko jest malutkie i stanowi wraz z przyległościami ulubione miejsce weekendowego wypoczynku wilnian. Uznaliśmy zatem, że ustalanie jakiegoś planu dojazdu do miejsca wystawy mija się z celem. Ot po prostu, „dziura” w której z daleka będzie widać teren wystawy, a jak nie to na 100% będą jakieś „wystawowskazy”, a jak i to nie, to „podczepimy się” pod samochód innych wystawców znających drogę dojazdową. Rzeczywistość okazała się być brutalna, a mianowicie wystawy, „wystawowskazów”, a i wystawców ani widu, ani słychu. Zmusiło to mnie do zasięgnięcia języka, co też nie okazało się być proste w kompletnie wyludnionym miasteczku. Trafiam w końcu na faceta z mojego pokolenia (złudna rękojmia słabej, ale jednak znajomości języka rosyjskiego!!!), który deklaruje znajomość nie tylko rosyjskiego, ale i polskiego, ale okazuje się, że generalnie nie mówi w żadnym z nich. Pozostaje nam specjalistyczna wersja esperanto (po polsku: bodylengłydż), wspomagana zgłoszeniem na wystawę, gdzie figuruje słowo „Aerodromas”. I już wiemy jak dojechać na wystawę!

Jedziemy. Jedziemy. Jedziemy…podobno nadzieja umiera jako ostatnia. Nasza nadzieja była już w stanie agonalnym, gdy nagle w szczerym polu, na górce widzimy człowieka w żółtej kamizelce i skręcający w jego kierunku samochód. To MUSI BYĆ TU! Skręcamy i my, a wtedy ukazuje się nam teren wystawy. Wprawdzie okazało się, że to nie ten wjazd, ale jesteśmy już na miejscu, a miejsce to znajduje się w odległości kilkunastu kilometrów od Moletai, w kierunku Wilna, przy drodze oznaczonej numerem 172, będącej równoległą do trasy A14, wiodącej z Wilna do Moletai.

Teren wystawy to absolutnie klasyczna „stacja szczere pole”, w sercu której znajduje się lotnisko. Lotnisko to w zasadzie dość mocno sfatygowany, asfaltowy pas startowy, pola po jego prawej i lewej stronie oraz jakieś hangary i zabudowania. Na polach zlokalizowano ringi i parkingi (koszt 3 euro), a na pasie startowym w równych rzędach usytuowano miejsca, gdzie król piechotą chodził, czyli klasyczne dla wystaw plenerowych „tła-tła”. W okolicach lotniskowych zabudowań oraz przy pasie startowym rozlokowano punkty gastronomiczne oraz stoiska handlowe. Pro forma dodam, że lotniska w swej istocie nie obfitują w miejsca zacienione… Innymi słowy absolutna patelnia!

Oczywiście powyższy opis nie stanowi nic nowego dla starych wystawowych wyjadaczy. Ot, niemal standard w przypadku wystaw na świeżym powietrzu. Jest jednak kilka kwestii, na które chciałbym zwrócić uwagę.

Po pierwsze, podłoże na ringach bardzo nierówne, porośnięte przystrzyżonym zielskiem. Wygodne obuwie to konieczność. Panie mogą zapomnieć o butach na obcasie. Po drugie, podłoże bardzo twarde. Wbicie śledzi od namiotu, bez użycia młotka, graniczy z cudem.

Po trzecie, naciągi od namiotów. W Polsce powoli odzwyczailiśmy się od „pól minowych” powstających na skutek używania przez wystawców wszystkich naciągów, które fabryka namiotom dała. W Moletai żadnych ograniczeń pod tym względem nie było, a na dodatek królowały tu duże skandynawskie namioty, które w przeciwieństwie do popularnych w Polsce „kłeczuł”, tych naciągów mają od cholery. Tereny wokół ringów można było umownie podzielić, na takie, które na pierwszy rzut oka były nie do przejścia i takie, które dawały złudną nadzieję. Nasz namiot był rozbity w miejscu dającym taką nadzieję. Ile myśmy się nasłuchali różnego rodzaju zdań i zwrotów, energicznie wykrzykiwanych, przez osoby uważające, że da się tędy przejść… Niestety nieznajomość litewskiego, łotewskiego, estońskiego, czy też języków skandynawskich nie pozwala mi na przetłumaczenie tych krzyków. Brzmiały jak klasyczne polskie „URWAĆ NAĆ”, ale sądzę, że było to coś w stylu…”Szczęść Boże tej dobrej duszy, która przypomniała mi matczyne nauki z pacholęcych lat, iż należy pod nogi spoglądać, dzięki czemu unikniemy zarycia twarzą w glebie…”.

Po czwarte, jeśli przyjechało się na 3 dni, nie ma potrzeby składania namiotu po pierwszym dniu. Można go spokojnie zostawić na kolejne noce. Na marginesie, podobnie jest w Druskiennikach.

No i na koniec coś dla ciała i ducha. Zacznijmy od ciała. Punkty gastronomiczne oferowały jadło bardzo drogie i w ograniczonym wyborze. Przykładowo kiełbaska 6 euro, szaszłyk 7 euro, a sandwicz 4 euro (drożej niż w Austrii!). Pragnienie można było zaspokoić np. kwasem (1,5 euro), piwem (2,5 euro) lub produktami typu coca-cola itp. (2 euro). Przypominam, że to „stacja szczere pole”, a więc osoby, które picia i jedzenia sobie nie zapewniły, skazane są na robienie zakupów na terenie wystawy. Jeśli chodzi o ducha, to pierwszego dnia na wystawie klubowej były piękne rozety i puchary. W pozostałe dni, nagrody dużo skromniejsze. Medali za lokaty nie było w ogóle.

OKOLICA i NOCLEGI


Jeśli ktoś lubi Mazury, Warmię albo Pojezierze Augustowskie, okolice Moletai z pewnością przypadną mu do gustu. Sporo czystych jezior, piękne lasy przecinane krystalicznie czystymi niewielkimi rzekami, troszkę pagórkowate tereny. Krajobrazy pełne uroku! Jest czym cieszyć oko. Raj dla miłośników sportów wodnych, wycieczek rowerowych, czy też wędkarstwa. Wsie niewielkie, okolica wyludniona (emigracja młodych „za chlebem”). Ruch zaczyna się dopiero w weekendy za sprawą działkowiczów i turystów. Region żyjący zresztą z turystyki co widać w wielu miejscach, niestety w dacie wystawy zamkniętych na cztery spusty. Dotyczy to w tym samym stopniu ośrodków sportów wodnych, jak i knajpek z miejscowym jedzeniem. W okolicy nie odnotowaliśmy zabytkowych obiektów, które przyciągałyby turystów lubujących się w zwiedzaniu np. zamków czy tez muzeów. Nie zmienia to faktu, że architektura litewskich wsi ma w sobie TO CÓŚ, co przyciąga wzrok, a zarazem igra z naszym okiem różnorodnością barw. Dominuje zabudowa drewniana (pomijam nowo pobudowane domki letniskowe). Domy są z reguły niewielkie. Z jednej strony budowane według pewnego schematu, wydają się jakby wychodzić spod tej samej sztancy, z drugiej strony ich różnorodna kolorystyka i zdobienia (np. okiennic), sprawiają wrażenie odmienności w zabudowie w poszczególnych wsiach. Domy murowane stanowią niewielki procent wiejskiej zabudowy, a na uwagę zasługuje fakt, że są budowane z białej cegły i nietynkowane. Przy każdym domu stoją bardzo duże drewutnie. Nigdzie nie zauważyłem np. butli gazowych.

Jeśli chodzi o noclegi, to muszę na wstępie wyjaśnić, iż bazowaliśmy na poleconym przez koleżankę pensjonacie. Innymi słowy sami nie szukaliśmy noclegów w okolicy. Wiemy jednak zarówno od litewskich znajomych, jak i z własnych obserwacji, że w okolicy w terminie wystawy trudno jest znaleźć nocleg. Ponownie wypada wspomnieć, że te tereny budzą się do życia w sezonie, czyli w wakacje, a nie w maju. W samym Moletai odnotowaliśmy jeden niewielki hotel. Po drodze z Moletai do Kaltanenai (Kołtyniany), gdzie nocowaliśmy, widzieliśmy otwarty obiekt z pokojami gościnnymi we wsi Mindunai oraz dwa obiekty zamknięte na trzy spusty. We wsiach co jakiś czas można natknąć się na znaki drogowe przedstawiające taką chatkę z „wąsami” na dachu, co oznacza kwatery prywatne. Nie sprawdzaliśmy jednak ich dostępności.

Jak już wspomniałem, skorzystaliśmy z polecenia koleżanki i zarezerwowaliśmy sobie noclegi w Kaltanenai (Kołtyniany), zlokalizowanych w odległości 37 km od Moletai. Pensjonat nosi nazwę „Prie Žeimenos” i jest położony pomiędzy rzeką o nazwie Žeimena, a jeziorem o nazwie Žeimenis. Stojąc przed wejściem, po prawej stronie widzimy wijącą się pomiędzy lasami rzekę. Idąc w lewo od wejścia po ok. 150 metrach, dochodzimy do jeziora. Woda w rzece jest krystalicznie czysta. Można odnieść wrażenie, że ta czystość jest efektem działań jakiegoś mistrza efektów specjalnych rodem z Hollywood, a nie matki natury. Zaraz za rzeką, po przejściu przez mostek znajdziecie się w parku z alejkami, ławeczkami, miejscami wyznaczonymi do rozpalenia ogniska oraz plenerową siłownią (made in Poland nota bene!). Idąc nad jezioro traficie na prywatną plażę pensjonatu. Jest tam pomost, altana i przebieralnia. Woda w jeziorze bardzo czysta. W każdym razie jest gdzie wybiegać psy, a jeśli pojedziecie tam większą ekipą można sobie jakoś sympatycznie zorganizować wieczory przy ognisku, kiełbaskach i przykładowo mleku… bezalkoholowym ma się rozumieć… Sam pensjonat to obiekt nowoczesny i o dziwo zbydowany z czerwonej cegły. Obsługa bardzo sympatyczna, z którą możecie się prozumieć urokliwą mieszanką polskiego i rosyjskiego, przy delikatnym wspomaganiu rękoma. Pokoje przestronne, czyste, a łóżka wygodne. Śniadania przyzwoite. Cena za psa to tylko 5 euro, a więc pikolo choro del antoniano, przy cenach, które hotelarze potrafią narzucić w trakcie wystaw, także w Polsce. Zdecydowanie polecam! Są pewne wady, a mianowicie odległość od wystawy licząca ok. 50 km, co w ciągu 3 dni daje ok. 300 km w plecy. Drugą wadą jest brak stale pracującej kuchni. Po przyjeździe, na pytanie czy możemy coś zjeść, uzyskaliśmy odpowiedź, że tak, ale jutro. Jak zamówimy, to nam coś zrobią do jedzenia, w sensie obiadokolacji. Pozostał nam miejscowy sklep spożywczy i szukanie jakiejś jadłodajni, ale o tym za chwilę.

Dodam, że podczas pobytu w Kaltanenai oddałem się innej swojej pasji, a mianowicie wędkarstwu. Licencja na 2 dni wędkowania, kupiona w miejscowym sklepie kosztowała...2 euro.

JADŁO

Jeśli wyjeżdżamy za granicę, obowiązkowym (o ile jest na to czas!!!) punktem programu jest wizyta w jakimś miejscowym lokalu i delektowanie się tubylczą kuchnią. Jak już wspomniałem, region ożywa dzięki turystom. W maju są to tylko weekendy. W czwartek i piątek nasz wybór ograniczył się do restauracji w miejscowości Mindunai, położonej przy drodze z Moletai (Malaty) do Kaltanenai (Kołtyniany). Nie było na co narzekać, a tym samym pozostaliśmy mu wierni także w weekend, gdy to po drodze otwarto jeszcze jedną (podkreślam jedną!!!) restaurację. Lokal bardzo czysty, ładnie urządzony, akceptujący psy. Miła obsługa. Młodzi ludzie mówiący po angielsku. Bardzo duży wybór dań. Ceny bardzo przystępne, za dania główne 5-7 euro, a już bliny w cenie 2,50 - 3 euro. Troszkę tego dobra spróbowaliśmy. Cepeliny, czyli program obowiązkowy, suto okraszone wieprzowymi skwarkami z mgiełką cebuli i przystrojone solidnym kleksem wybornej i gęstej śmietany. Pielmieni w nieznanej nam odsłonie, a mianowicie pieczone w cieście drożdżowym, okraszone skwarkami i śmietaną, które strasznie NIE spodobały się Jedynejtakiejrzonienaświecie! Bliny, których wybór był olbrzymi, co spowodowało, że wybierałem na chybił-trafił i trafiłem na krokiety z serem, obficie polane sosem grzybowym na bazie śmietany, cebuli i kopru (grzybowym!!! z opieniek, mrożonych uprzednio, gdyż to maj...przypominam!). No i wreszcie odświerzyłem sobie danie, w Polsce nieco zapomniane, czyli śledzia z ziemniakami. Był w oleju, pod delikatną pierzynką z czerwonej cebuli (bywa pod buraczkami), podany z pieczonymi ziemniakami i kilkoma plastrami znakomitego ogórka kiszonego. Kleks śmietany takowoż mu towarzyszył. Jedynym rozczarowaniem (moim!) był kwas. Liczyłem na orzeźwienie, a dostałem... deser... Tak, tak kwas na słodko z rodzynkami, a w zasadzie bardzo dużą ich garścią...

Dodam na marginesie, że w Moletai (Malaty) widzieliśmy dwa lokale...z kebabem i pizzą... Nie wiem co się z tym światem dzieje, ale irytuje mnie to mocno. O polskiej kuchni mówię "pizza, kebab i sajgonki", ale to samo można powiedzieć o kuchni w innych krajach! W Nitrze, na starym mieście pod hradem jest jeden(!) lokal serwujący kuchnię słowacką, który nota bene w weekendy jest zamknięty (znakomite haluszki i karczek w czosnku!). Reszta to pizzasrycca, pastasrasta, suszisruszi i fjużynsrużyn... ZAKUPY

Pisząc o zakupach, mam na myśli zakupy wyłącznie spożywcze. W poszczególnych krajach, mamy swoje ulubione produkty, które przywozimy do Polski. Czasami jest tego całkiem spora ilość, choć na przykład na takich Węgrzech najchętniej zabralbym ze sobą większą część przeciętnej wielkości sklepu spożywczego. No ale jesteśmy na Litwie! O znakomitych Litewskich kiełbasach naczytałem się sporo, ale nigdy nie trafiłem na dobrą duszyczkę, która za rączkę by mnie po nich ponawigowała. Dotychczasowe zakupy były zatem robione na chybił trafił i kończyły się różnie, od zachwytu do ...kosza na śmieci. Tym razem żadnych kiełbas nie kupowałem. Pozowlę sobie jednak przedstawić kilka polecanych przeze mnie produktów, w które będąc na Litwie z lubościa się zaopatruję.

ABSOLUTNY NUMER JEDEN - dojrzewająca w czosnku, soli, pieprzu i liściach laurowych - SŁONINA. Cienko pokrojona na ciemnym chlebie nie budzi, aż takiego zachwytu, ale jajecznica na niej usmazona jest BOSKA!!! Po zakupie tego specjału, spożycie jajek w naszym domu wzrasta dziesięciokrotnie!

Ser Dziugas - zwany litewskim parmezanem. Dostępny już wprawdzie w Polsce, ale i tak wolę kupić na miejscu (jest jakaś magia w przywiezieniu). Oznaczany numerami 12, 24, 36 i 48, oznaczającymi czas jego dojrzewania. Czas dojrzewania oznacza różnice w smaku. Musicie spróbować i ocenić sami!

Ser biały - o innej niż nasz konsystencji. Nie tak zwarty. Sprzedawany zresztą zarówno w formie bloku, jak i "granulatu" (suchego! nie piszę o twarogu!). Bardziej łagodny, aksamitny w smaku niż nasz.

Chleb - co tu dużo gadać i oczym!

Poza tym pozostają produkty, które warto choćby dla samej ciekawości spróbować. Mówię o suszonych w ziołach rybach i świńskich uszach stanowiących według wielu osób znakomitą zakąskę do piwa.

Na marginesie dodam, że w naszej rodzinie odkąd pamiętam, jest od zawsze taka nowa świecka tradycja, polegająca na obdarowywaniu najbliższych słodkościami przywiezionymi z zagranicznego wypadu. Najczęściej są to czekolady. Jeśli nie macie w domu takiej tradycji, proponuję dać sobie spokój z litewskimi czekoladami. Inna sprawa, że proszę wziąć poprawkę na fakt, iż jestem wychowany na produktach "Wedla", a tym samym poprzeczka jest zawieszona bardzo wysoko.

Pozostaje kwestia tego, gdzie zaopatrzyć się w te lub inne specjały? Proponuję nie kombinować i skierować swoje kroki do supermarketu z sieci "IKI" w Moletai. Oczywiście w poszczególnych wsiach (nie we wszystkich) są miejscowe sklepy spożywcze. Problem jest jednak nie tylko w tym, że są one z oczywistych względów dużo gorzej zapoatrzone niż supermarket, a ceny są w nich wyższe, ale i w tym, że możecie się nie zorientować (jadąc samochodem), że właśnie mineliście sklep... W Polsce jesteśmy przyzwyczajeni, że sklepy spożywcze są upstrzone wręcz neonami, banerami, reklamami, parasolami itp. Do tego dochodzą nazwy własne (np. "U Zenka"), tudzież radosne spoty reklamowe właścicieli, typu "Chcesz być prędko na bani, wstąp na wino do Hani". Na Litwie w większości przypadków niczego takiego nie ma! Stoją sobie dwa drewniane domki, których architektura jest dokładnie taka sama i jeden jest sklepem spożywczym, a drugi domkiem mieszkalnym. Co je odróżnia? Napis, oznaczający po litewsku sklep spożywczy, czyli "PARDUOTUVE" i nic poza tym...firanki w oknach mają takie same...

Dziękuję za uwagę
Cezary Szczepaniak